Ile wyrzucamy pieniędzy z jedzeniem? Jak być "zero waste" od święta i na co dzień?
Polacy co roku generują miliony ton odpadów żywnościowych. Chociaż obecna sytuacja ekonomiczna może temu przeczyć, to okazuje się, że nadal w dużej mierze mamy więcej, niż nam potrzeba. Jak nie marnować jedzenia i pieniędzy, zwłaszcza patrząc przez pryzmat nadchodzących świąt? O tym mówi więcej Jagna Niedzielska.
"Zero waste", a więc ograniczanie generowania odpadów, to temat ważny szczególnie w okresie świątecznym. Stoły uginające się od potraw oznaczają najczęściej worki ledwo wytrzymujące ciężar wyrzucanej żywności, bo przecież zawsze coś się zmarnuje. Nie jest to jedynie świąteczna przypadłość - żywność w Polsce jest marnowana każdego dnia i nawet ciężko powiedzieć, gdzie dzieje się to na największą skalę.
Maciej Rugała: Nasuwa się pytanie, na które odpowiedź może zjeżyć włos na głowie - ile żywności tak naprawdę marnujemy?
Jagna Niedzielska: Za dużo. To jest chyba wystarczająca odpowiedź. Warto byłoby zacząć ten temat nie tyle od strony pieniędzy, co od ilości samego jedzenia. Mówimy tu o 4,8 mln ton żywności rocznie, a i tak uważam to za niedoszacowane dane. Gospodarstwa domowe odpowiadają za 60 proc. tej wartości. Warto jednak zaznaczyć, że sam sposób badania był ankietowy, więc myślę, że wartości są sporo zaniżone. W Polsce nigdy nie było programu monitorującego ten problem, a mogłoby to być bardzo pomocne. Mielibyśmy wtedy informacje na temat tego, kiedy i gdzie wyrzucamy żywność, na którym z etapów.
Skoro jej nie mamy, gdzieś jest luka...
Mówię o tym, bo 4,8 mln ton żywności jest bardzo "głośną i druzgocącą liczbą". A te dane nie obejmują nawet placówek szkolnych. Zwracam na to uwagę, bo właśnie tam nasze dzieci uczą się nawyków żywieniowych i gospodarowania żywnością. Współpracuję z Tomaszem Szubą, który jest twórcą aplikacji monitorującej prace żywnościowe. Apka ta pomaga nam monitorować gospodarowanie żywnością w szkołach. I dzięki niej wiemy, że zaledwie jedna polska szkoła może rocznie wyrzucić aż 400 tys. złotych w postaci samego surowca. Nie jest więc to dobre, że nie bierzemy pod uwagę w szczególności placówek edukacyjnych.
Za nami trochę liczb. A co, jeśli przyjrzymy się gospodarstwom domowym przeciętnego Polaka?
Wracając jednak do gospodarstw domowych - ciężko wyliczyć tu straty co do złotówki, ale uśredniając, marnujemy 92 kg żywności co sekundę, przeliczając na ogólnopolską skalę. To stanowczo za dużo. Chociaż pokrzepia to, że refleksja nad tym przychodzi coraz częściej, to nie jest to proste, bo globalne sytuacje zmuszają nas jednocześnie do tego, że magazynujemy, a potem musimy wyrzucać. Mam na myśli pandemię, wojnę za wschodnią granicą, a teraz jeszcze kryzys ekonomiczny.
Zdawać by się mogło, że jako społeczeństwo rozumiemy podstawy recyklingu, to, że metale i plastiki da się wtórnie wykorzystać, zrobić z plastikowej butelki ciuchy albo torby. Ale czy do świadomości publicznej trudniej dociera konieczność takiej samej dbałości o sortowanie odpadów organicznych i zmieszanych?
Jeśli chodzi o odpady zmieszane, to niestety tak się dzieje - trafiają do spalenia. Trafiają do sortowni, dzieli się je na frakcje. To, czego nie da się wydzielić - a tego jest najwięcej - jest spalane. Bardzo ważna jest kwestia segregowania odpadów biologicznych. Mogą one być po części kompostowane. Napawa to nadzieją. Były nawet pewne badania, gdzie pytano Polaków, co robią dla środowiska. Gros badanych osób powiedziało, że segreguje śmieci. Problem polega na tym, że… segregacja śmieci w naszym kraju jest obowiązkowa, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. To pomaga nam w recyklingu. Możemy przetworzyć materiał, a odpady biologiczne przetransformować w biogazowniach lub biokompostowniach. To bardzo potrzebne oraz bardzo opłacalne.
Skłania to do sugestii, że jednak istnieje ratunek na marnotrawstwo. Jednak nasze braki w odpowiedzialności są jakoś kompensowane. Pytanie tylko - w jak dużym stopniu?
Niestety w bardzo małym stopniu. W okresie świątecznym dzwonią do mnie dziennikarze, pytając co robić z tymi wyrzuconymi potrawami po świętach albo jak ustrzec się przed ich wyrzucaniem. A ja wtedy sobie z lekką goryczą myślę, dlaczego państwo do mnie nie zadzwonili dwa tygodnie przed świętami? Okres świąteczny sprawia, że wyrzucamy dwu- lub trzykrotnie więcej. Przyczyny tego są różne - tradycja suto zastawionych stołów czy takie "zastaw się, a postaw się". Prawda jest taka, że najważniejsza jest prewencja.
Co więc powinniśmy zrobić, by tegoroczne święta, różniły się od poprzednich pod tym względem?
Nie róbmy świątecznych zakupów żywnościowych w pośpiechu, nie podejmujmy decyzji prowadzących do marnowania żywności. Te rzeczy, które przygotujemy teraz, możemy zamrozić, zawekować. Możemy także na spokojnie usiąść wcześniej nad zakupową listą i nie stać dodatkowo w kolejce do kas. Dużo złego robi to, że kupujemy np. nową paczkę orzechów do świątecznych ciast, mimo że w szafce w kuchni została jeszcze wcześniejsza. Tylko po prostu przez pośpiech i stres nawet nie chce nam się do tej szafki zaglądać. I ja to rozumiem, bo mi też się czasem nie chce robić tej całej "inwentaryzacji". Dlatego polecam też różne patenty, które udrożnią naszą pracę w kuchni, chociażby lista produktów, które są w danej szafce, czy szufladzie. Możemy tę listę włożyć, żeby była na widoku i skreślić z niej, jak coś zużyjemy albo dopisać, jak coś dokupimy.
Warto zastanowić się, patrząc przez pryzmat nadchodzących świąt, skąd w nas się bierze to, że nie przywiązujemy uwagi do przygotowania właściwej ilości jedzenia? Można by zachodzić w głowę, czy przyczyną jest tu psychika, obyczajowość, a może coś innego. Pod lupę wziąć należy też pewien peerelowski kompleks, który prowadzi do szkód w naszym portfelu i w środowisku wokół nas.
Faktycznie. Myślę, że powinniśmy spojrzeć na nasze historyczne kompleksy. Były czasy, gdy w święta nasi dziadkowie i rodzice chcieli nakarmić całą rodzinę w wyjątkowy sposób, aby każdy czuł się szczególnie. Bo patrząc na historię, nie zawsze mieliśmy tak duży wybór i taką dostępność produktów żywieniowych. Z czasem sytuacja socjoekonomiczna się zmieniła, ale my - już niekoniecznie. Z osób, którym ciężko było zdobyć wiele produktów, staliśmy się społeczeństwem, które dość szybko wzbogaciło się, przyśpieszyło styl życia i zyskało bardzo szeroki wybór. Patrząc na inne kraje zza żelaznej kurtyny - ta przemiana zaszła błyskawicznie. I my za tą przemianą nie nadążyliśmy ze swoimi nawykami. Mając sklepy tuż pod nosem - w czym nie ma oczywiście nic złego i można przekuć to w coś dobrego, o czym zaraz opowiem - staliśmy się społeczeństwem, które "ma dużo". Dlatego nasze podejście do jedzenia jest tak nonszalanckie, inne niż mieli nasi przodkowie. Jednak przy tym głośno zaznaczam - "zero waste" to nie jest powrót do korzeni. To jest nauczenie się odpowiedzialnego życia w nowych realiach, może też pokochanie się z technologią.
Czy dobre święta to takie, które są "akurat"? Jak znaleźć złoty środek?
Nie patrzmy na święta przez pryzmat jak największej liczby dań na stole, tylko żeby były jak najlepsze, abyśmy je zjedli ze smakiem. Myślę, że to może być dobry nowy nawyk świąteczny. Wrócę tu do tego, o czym wspomniałam. Ludzie z jednej strony narzekają, że co krok to jakiś market. Ale z drugiej strony to doceniają, bo konsument ma nieskrępowaną dostępność towarów. Nadmienić tu należy też sklepy online, w których zrobimy zakupy i dostarczą nam zamówienie w ciągu godziny. To coś cudownego! I jak możemy to wykorzystać? Zróbmy takie minimum, które należy mieć w domu. Bezpieczne minimum, żelazna rezerwa, która sprawia, że ilekroć zgłodniejemy, znajdziemy w lodówce coś wartościowego. Ale nie musimy mieć nie wiadomo jak wielkich zapasów. Warto je mieć - robienie zapasów to chyba nasz sport narodowy. Ale nie muszą one być ponad stan, a obejmować powinny zróżnicowane i pełnowartościowe produkty, które mogą długo stać. Im więcej mamy żywności, tym ciężej się w tym połapać, a przez to tym więcej wyrzucamy.
Mam dla Ciebie pytanie-test. Jak wytłumaczyć babci, żeby nie robić tak dużo na święta, bo się zmarnuje? Czy to jest w ogóle wykonalne?
Otworzyłeś puszkę Pandory! Zgadzam się, to jest bardzo newralgiczny temat. Na przestrzeni 7 lat mojej pracy w tym temacie, po przeprowadzeniu mnóstwa rozmów, warsztatów i spotkań, najoporniej nastawioną na zmiany nawyków grupą są osoby starsze. I ja to szanuje, bo to są nawyki, które ciężko zmienić. Myślę jednak, że w wielu przypadkach się nie da…
Czyli co, odpuścić?
Nie możemy tego robić w warunkach "wysokiego ciśnienia", bo to nic nie da. To, co mogę robić, gdy jest pole do rozmowy, to nie mówić o argumentach środowiskowych. Możemy rozegrać to w inny sposób, mówiąc "patrz babciu, czy ty wiesz, że robiąc to inaczej, zaoszczędziłam tyle pieniędzy na żywności?". Myślę, że przez odwoływanie się do oszczędności, do finansowego pragmatyzmu, możemy zmienić te nawyki. To ma sens. Bo inne argumenty mogą być odległe, ale oszczędzanie to jest mianownik wspólny łączący wszystkie grupy społeczne. I w moim domu to się bardzo sprawdza. To są małe zmiany - nawet takie gotowanie pod przykrywką, które zaoszczędza od 30 do 40 proc. zużycia energii.
I to trafi do seniorów?
Możliwe. Mówi się nawet, że gdyby nagle wszyscy Włosi zaczęliby gotować makaron pod przykryciem, to zaoszczędziliby wystarczająco dużo energii, by oświetlić kilka stadionów naraz. Można więc zastosować tu strategię pochwał, mówiąc: "babciu, a wiesz, że odkąd zauważyłam, że gotujesz pod przykryciem, to zaczęłam robić tak samo i mam teraz niższe rachunki za energię?". Trochę trzeba tutaj zaatakować psychologicznie. A potem to się roznosi - babcia powie to sąsiadce, która zaadaptuje to rozwiązanie.